Czasem ciekawie jest coś zmienić, a w górach zawsze warto uczyć się nowych rzeczy. Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział mi, że będę myślała o poprowadzeniu drogi w lodzie, postukałabym się w czoło. Sama się czasami zastanawiam, skąd mi się biorą takie pomysły.
Kilka lat temu, podczas szkolenia skialpinistycznego, miałam okazję powspinać się na lodospadach nad Zmarzłym Stawem w Tatrach. Konkluzja była wtedy oczywista: „Fajna zabawa, ale zimą to jednak narty!” Tyle, że górski wirus szybko mutuje. Najpierw letni kurs taternicki, potem próby z mikstem i ani się nie obejrzałam, proszę – stoję pod lodospadem w Dolinie Białej Wody z dziabami w dłoni.
Decydując się na dwudniowy kurs lodowy na początku stycznia, niechcący zafundowaliśmy sobie lekki surwiwal. Obserwując to, co działo się w ostatnich latach, logika była prosta: na początku zimy śniegu w Tatrach mało, warunki narciarskie średnie, więc warto wykorzystać ten moment na doszkolenie się w innej dziedzinie. No to mamy. Tydzień intensywnych opadów, a w weekend rekordowe mrozy! Pierwszy odruch narciarza: „A może by tak olać to wszystko w cholerę i czmychnąć gdzieś w tym świeżutkim śniegu…” Opanowany.
Sama siebie nieco przekonując, po co mi to właściwie do szczęścia potrzebne, szukam powiązań z narciarstwem. Jak by na to nie patrzeć, tych faktycznie niemało. Chcąc myśleć o poważnym skialpinizmie, pewne poruszanie się w rakach (zarówno w śniegu, jak i w lodzie) to podstawa. Podobnie jak operowanie dziabami i śrubami lodowymi. Wykonanie Abałakowa (punkt asekuracyjny w lodzie, służący przede wszystkim do zjazdu) może przydać się do asekuracji w trudniejszym alpejskim terenie.
Na początek wędkowanie na łatwych lodach, ćwiczenie wkręcania śrub i budowania stanowisk. Zadziwiające, jak bardzo różna to dyscyplina od wszystkiego innego we wspinaczce. Wspinanie skałkowe, górskie – zarówno letnie jak i mikstowe – ma wspólny mianownik, jeśli chodzi o ułożenie ciała i technikę. W lodzie wszystko jest na opak. Walczę z odruchem szerokiego rozstawiania się, zabijania dziabek zbyt daleko od siebie, wstawianiem nóg zbyt wysoko i stawaniem na palcach. Wszystko od nowa!
Do tego ciężka fizyczna, mało damska, robota. Trochę jak na kopalni. Walisz czekanem w lód, powoli z zimna tracisz czucie w palcach, wykopujesz rakami stopnie, do tego wkręcasz śruby wisząc na lekkim przybloku. Co chwilę z hukiem lecą w dół odłamane bryły lodu, krew się leje, bo kilka razy ktoś dostaje odłamkiem w twarz… Krótko mówiąc, fajnie się bawimy!
To najbardziej kręci mnie w górach. Im bardziej zagłębiasz się w kolejną dziedzinę, tym bardziej okazuje się, jak to wszystko, niczym puzzle, do siebie pasuje. Kolejne umiejętności i górska wiedza łączą się z sobą, jak sprytna układanka. I paradoksalnie, idąc po raz kolejny w góry, o niebo lepiej przygotowanym, czujesz, że wiesz mniej. Dokładając kolejne poziomy górskiego know-how, dowiadujesz się, ile jeszcze pozostało do zgłębienia. Powoli przechodzimy w kolejnych dziedzinach z etapu „nieświadomej niekompetencji” na poziom niekompetencji świadomej. I marzymy, by kiedyś osiągnąć we wszystkich stan w pełni świadomej kompetencji.