Pada. Bez ustanku, bez umiaru, bez względu na porę dnia i nocy. Warstwa za warstwą. Jak w bajkach dla dzieci. Tak zapamiętam japońską zimę…
Oczywiście, szok byłby zdecydowanie mniejszy, gdyby nie to, co funduje nam w minionych latach pogoda. Gdybyśmy pojechali do Japonii dajmy na to dziesięć lat temu, kiedy w Polsce zimy bywały solidne, nie otwieralibyśmy tak szeroko oczu ze zdumienia. Trochę jednak ostatnio odzwyczailiśmy się, że w zimie na ulicach są zaspy, drogi przykryte na biało, a śnieg sypie się za kaptur. Dodatkowo w Japonii wszystko to dzieje się w pięć razy takiej skali. Tam słowa „zima” i „umiarkowana” nie występują w jednym zdaniu. Jak już zacznie sypać, to sypie na całego, kilka czy kilkanaście dni z rzędu, do wyczerpania zapasów. Nawet jeśli na trochę przestanie, to po kilku godzinach wyglądasz przez okno i „O, znowu sypie” – stwierdzasz, a po kilku dniach wszyscy już tylko wzruszają ramionami, przytakują, bo niby czemu miałoby nie sypać?
W Tokio niesamowicie zielono, jak na połowę stycznia. Temperatura niby zimowa, na lekkim plusie, ale uwagę zwracają soczysto zielone trawniki, bambusy i rozłożyste drzewa pomarańczowe w fikuśnych kształtach. Wiśnie sakura co prawda bez liści, ale i tak jest podejrzanie wiosennie. Hmmm, a może niesamowicie śnieżne zdjęcia z Hakuby na Instagramie i Facebooku od tamtejszych przewodników i stacji narciarskich to jedna wielka mistyfikacja i zabieg promocyjny…?
Pierwsze płatki zaczynają padać w okolicach Nagano (około 250 km od Tokio). Potem z kilometra na kilometr robi się coraz bardziej biało. Kawałek dalej zatrzymują nas japońscy rycerze Jedi, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie próbujemy przedrzeć się w góry na letnich oponach. W Japonii wszelkie służby porządkowe – od policji na autostradach po ekipy remontujące chodniki – wymachują świetlnymi mieczami rodem z odpustu, dając znak do zatrzymania. Kilkukrotnie dziękują, kłaniają się w pas, ale porządek musi być. Nie ma miejsca na dowolność.
Lekko ślizgając się po coraz bardziej przysypanych drogach, załadowanym pod dach busem, docieramy do Myoko – pierwszego na naszej liście ośrodka narciarskiego. Niestety, na zaśnieżonym podjeździe do hotelu polegamy. Pierwsza akcja „Łańcuchy” i jednocześnie początek codziennych zabaw z samochodem – zakładania i zdejmowania łańcuchów, odśnieżania kilka razy dziennie, szukania auta w zaspach śniegu…
W Japonii trzeba się bardzo szybko nauczyć, że warto się dwa razy zastanowić, co i gdzie odstawiamy. Samochodu nieodśnieżanego przez dwa dni można zwyczajnie nie znaleźć, a w skrajnych przypadkach trzeba szukać… parkingu. Nie ma mowy o zostawianiu nart przed knajpą na śniegu bez postawienia ich na pionowo w stojaku. Ilekroć w Polsce czy w Alpach zdarzają się obfite opady śniegu, takie wieczory, kiedy sypie gęsto wielkimi płatami, cieszę się jak dziecko! Zgodnie z zasadą Douga Coombsa: „There is no such thing as too much snow”. Tu pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się pomyśleć: „Czy mogłoby na chwilę przestać?!” – gdy po raz kolejny próbujesz przepakować plecak lub zrobić coś przy otwartych drzwiach w samochodzie i po dwóch minutach, mimo nerwowego otrzepywania się, śnieg masz wszędzie 🙂
Nadaremno czapki, kaptury, goreteksy. Bardzo szybko zrozumieliśmy dlaczego przed każdą knajpą i hotelem zaparkowany jest stojak z wielkimi parasolami, a solidne ocieplane gumiaki po kolana to jedyne słuszne obuwie, jakie ma szansę się tu sprawdzić w zimie.
Pierwszy śnieżny wieczór w Japonii. Myoko. Padnięci po podróży popijamy japońskie whisky w pensjonacie, słuchając, jak z dachu raz po raz z hukiem spadają czapy śniegu. Z podekscytowaniem przebieramy nóżkami na myśl o tym, co czeka nas nazajutrz. Ale to, co widzimy rano, po wyjściu na zewnątrz, przechodzi najśmielsze oczekiwania. Parking po dachy w śniegu, droga schowana za kilkumetrową zaspą, pojedyncze samochody powoli suną przez zaśnieżone ulice z ogromnymi czapami śniegu na dachach (w Japonii mało kto dba o dokładne odśnieżanie, bo można przy tym oszaleć – odgarnięta szyba i drzwi w zupełności tutejszym kierowcom wystarczają). Do pracy wyjechały też śnieżne potwory. Przy tutejszych pługach, odśnieżarkach i ratrakach, te europejskie wyglądają jak zabawki dla małych chłopców.
W Polsce po takich opadach ogłoszono by klęskę żywiołową, zamknięto szkoły, przedszkola a telewizje informacyjne całymi dniami trąbiłyby, że bez potrzeby nie należy wychodzić z domu. Tutaj to zimowa codzienność – mieszkańcy wychodzą w łopatami i cierpliwie odśnieżają obejścia domów, zrzucają śnieg z dachów. Niesamowita lekkość japońskiego pudru powoduje, że na wszystkim zbierają się potężne białe czapy, które, według wszelkich praw fizyki, już dawno powinny stamtąd spaść. Pługi odkopują zaśnieżone ulice, czasem ktoś próbuje odkopać i pług… I tak w kółko!
No i najważniejsze. Przecież śnieg nie po to jest, żeby go oglądać! Japoński śnieg to marzenie każdego narciarza. Kilka dni i nocy bezustannych opadów. Z nieba sypie się coś przypominającego styropian – duże grudki nie zlepiają się ze sobą, tworząc w tutejszych lasach (zwłaszcza tych północnych) istny raj. W takie dni wszystkie deski poniżej 100 mm pod butem to kiepski żart. W tutejszym śniegu po pas płynie się cudnie, ale można się też ładnie zakopać. Dzięki takiej konsystencji białego pudru, często nawet w miejscach już rozjeżdżonych przez tych, co byli szybsi, można liczyć na bardzo przyjemny zjazd. Czasem nawet (mając nieco za wąskie i za lekkie narty) cieszyłam się, że ktoś już stok przekopał.
Nic jednak nie umywa się do tego, co znalazłam na północnych stromych stokach w ośrodku Tsugaike. Solidne nachylenie, rzadki las bez zbędnych niskich krzaków, tony lekkiego, nietkniętego śniegu, nieustannie zasilane z góry nowymi posiłkami. Mam mówić dalej?
Nie ma się co oszukiwać, przy takich opadach, pogoda i widoczność pozostawiają wiele do życzenia. Ale wszystkiego mieć nie można. W hulaniu po lasach zupełnie to nie przeszkadza. Tyle jest szczęścia na metr kwadratowy! A gdy już po kilku dniach na chwilę pojawi się słońce, trzeba być czujnym jak ważka i w gotowości od bladego świtu. Syndrom „Pierwszego słonecznego dnia” zamienia zwykłą jazdę w istną walkę o śnieg. Doświadczyliśmy tego w Cortinie (to zresztą jeden z najfajniejszych ośrodków w okolicy Hakuby). Każdy, kto jest w posiadaniu szerokich nart, melduje się przed otwarciem wyciągów (ruszają o 8.30) i niecierpliwie przebiera nogami. Punkt 8.30 narciarska szarańcza, niczym podczas Black Friday w amerykańskim hipermarkecie, rzuca się na okoliczne stoki.
Rach ciach i po dwóch-trzech godzinach ciężko znaleźć kawałek niezjeżdżonego śniegu. Potem około południa, jakby ktoś zmienił taśmę w projektorze, wszystkie szerokie dechy znikają, a na ubite trasy wyjeżdżają rodziny z dziećmi, japońskie szkółki snowboardowe (to kolejny kraj po Gruzji i Iranie, gdzie wciąż jedna deska jest bardziej popularna od dwóch).
Taki słoneczny dzień w Japonii to jak kumulacja w totka. A nazajutrz co? No zgadnijcie! Znów sypie…
PS. Żeby załapać się na japońską zimową promocję najlepiej pojechać tam w styczniu lub na początku lutego. Ale trzeba też mieć trochę szczęścia. Jak dowiedzieliśmy się na miejscu, dwa tygodnie przed naszym przyjazdem, w Hakubie nie było grama śniegu, wszędzie przebijała się trawa. Choć po tym, co zobaczyłam, naprawdę ciężko sobie to wyobrazić!