To widać było już z samolotu. Z niemal każdej doliny czy fiordu można pójść w prawo, w lewo, na wschód, na zachód, przebierać, wybierać, a wszędzie niekończące się pasma solidnie zaśnieżonych szczytów. Najwybitniejsze mają około 1600 – 1700 metrów. To mniej więcej tyle, co Śnieżka w Karkonoszach albo Babia Góra. Nam najwyżej udało się wyjść na 1600 m, startując z pokładu jachtu, i z wycieczką na Śnieżkę miało to niewiele wspólnego.
„Wbrew powszechnej opinii, Norwegowie nie rodzą się z nartami na nogach. Ale rodząc się, mają już w gotowości swój pierwszy narciarski zestaw w garażu. Norwegowie są archetypowym narciarskim narodem, z nieustraszonymi skoczkami, marudnymi maluchami na nartach i wszystkim, co pomiędzy.”*
Dla przeciętnego Norwega, idealna wycieczka narciarska wyglądałaby tak: „całkowicie płasko, całkowicie biało i bardzo daleko”*. Teraz, gdy w zachodniej Norwegii śnieg zaczyna się na wysokości około 200-300 metrów, śladówki stoją już grzecznie w norweskich garażach. Mieszkańcy w słoneczny dzień wolą zająć się porządkowaniem ogródków, przy swoich czerwonych domkach z widokiem na fiord, żeby na wiosnę wszystko było idealnie hygge.
Przez tydzień na najpopularniejszych szczytach nie spotkaliśmy niemal nikogo (dwóch Słowaków, grupę Francuzów, jedną ekipę Norwegów). Ogrom gór sprawia, że skiturowcy się w nich rozmywają, ale i tak sezon ewidentnie miał się ku końcowi.
W Alpach Sunnmøre wiosna jest bardzo podobna do naszej, tyle że u góry śniegu jest tyle, że można by nim obdzielić jeszcze sporo górskich pasm. Na dole ciepły prąd od morza powoduje, że śnieg robi się ciężki. Wiele tur jest łatwo dostępnych (da się dojechać do poziomu śniegu lub podejść wygodną stokówką), ale kilka razy musieliśmy zacząć od przeprawy przez krzaki. Bardziej zimowo jest na północy (Alpy Lyngen), choć w tym roku byli tam i tacy, którzy doświadczyli klęski urodzaju (tuż przed wyjazdem kolega przeraził nas nieco sztormowymi zdjęciami i informacjami o lawinowej 4).
Nie ma tu miejsc, w których alpejskim zwyczajem można się napić piwa po turze (to w ogóle w Norwegii zwyczaj dość osobliwy). Próbowaliśmy zajrzeć do schroniska Standalhytta (400 m n.p.m.), skąd startuje się na kilka okolicznych szczytów – zamknięte na cztery spusty. Ale za to wyżej w schroniskach nikt niczego nie zamyka. Panuje pełna samoobsługa. Wystarczy wejść, rozgościć się, napalić sobie w piecu, wybrać coś ze spiżarni, ugotować, a potem odpowiednią opłatę zostawić w kopercie.
Inne są też krajobrazy. Przepiękne. Zazwyczaj skiturowe kadry są dość typowe: ośnieżone szczyty, kolorowe ludziki podchodzą, kolorowe ludziki zjeżdżają na nartach. Tutaj każdy jest inny i niesamowity.
Podobno Norwegowie dostali krajobraz z zamian za beznadziejną pogodę. Nam się podobało i to: snujące się nad wodą mgły, drobna mżawka, senny port, wyludnione ulice, dwóch mężczyzn (jeden w szarym prochowcu!) dyskutujących rankiem na kei (zapewne o trupie znalezionym w porcie) – dokładnie tak sobie wyobrażałam scenerię skandynawskich kryminałów… Mogę być jednak mało obiektywna, bo tak mieliśmy tylko przez dwa dni. Później dostaliśmy słońce i widoki za milion. Norwegowie muszą znosić tę złowrogą pogodę nieco częściej….
*Kristian Finborud, “How to ski in Norwegian”