Jest rok 1395. Początek roku. Niedawno Irańczycy zakończyli noworoczne świętowanie, a tu i ówdzie na ulicach Teheranu i Isfahanu wzrok wciąż przykuwają kolorowe iluminacje. Na ten czas regularne życie zamiera, Irańczycy nie pracują, wracają do normalnego trybu dopiero w pierwszych dniach kwietnia. Wtedy ze spokojną głową można wyruszyć.
Narciarstwo w Iranie to, poza masą innych wrażeń, swego rodzaju podróż w czasie. Niby wszystko jest na swoim miejscu, jak w każdym innym ośrodku narciarskim na całym świecie, a jednak czas jakby trochę się zatrzymał. Jakby ten delikatny nieład miał przypominać nam – przyzwyczajonym do perfekcyjnie wyserwisowanych Doppelmayrów, ponumerowanych i do bólu poukładanych tras, na których nie sposób zabłądzić – jak pięknie może być, gdy robi się ciut inaczej.
Jak przekonują sami Irańczycy, w narciarskich kurortach panuje luz. To miejsca zarezerwowane dla bogatszych i turystów. Kobiety nie chowają włosów pod hidżabem, nie noszą luźnych tunik i płaszczy. Obowiązuje strój narciarski taki, jak wszędzie: spodnie, kurtka, czapka. Jedno się u kobiet nie zmienia – mocny makijaż (bo Iranki uwielbiają się malować).
Na parkingu, obok dolnej stacji kolejki, przy samochodach grupki rozbawionych narciarzy (a właściwie głównie snowboardzistów, bo tych w Iranie zdecydowanie więcej), czekających na start kolejki. Z przyzwyczajenia – a może raczej z chęci ponapawania się tą nietypową zupełnie sytuacją – drogę z parkingu do gondoli pokonuję jeszcze w hidżabie. Potem chusta ląduje w plecaku, a ja – wzorem Iranek – ubieram zwykłą czapkę.
Pierwszym testem jest już zapakowanie się do gondolki. Na pierwszy rzut oka żółte kapsuły naszej podróży w czasie wyglądają całkiem przeciętnie. Schody zaczynają się, kiedy trzeba wpakować do środka wagonika narty, deskę (oczywiście nijak nie mieszczą się na wysokość), potem upchnąć się w ciasnym wnętrzu, no i zdążyć z tym wszystkim, zanim obsługujący wyciąg domknie z kopa skrzypiące drzwiczki. Trzask! Aaaa, zaczyna się! Wyjeżdżamy na górę podekscytowani. W dole bezkresny Teheran przykryty – jak co dzień – lekką mgiełką smogu (o tej porze roku nie jest najgorzej, ale zimą smog spowija szczelnie stolicę Iranu).
Gdyby nie góry, okalające z każdej niemal strony miasto, Teheran sprawia wrażenie, jakby miał się tak rozlewać w nieskończoność. Szczelnie zabudowany, dom przy domu, prawie nie ma miejsca na wolne przestrzenie. Mieszka tu około 8,3 miliona ludzi (niewiele mniej niż w Nowym Jorku), a zliczając całą aglomerację z przedmieściami to nawet 13-14 milionów.
W ciągu niespełna godziny gondolą wyjeżdżamy z ok. 1600 m (najwyżej położona część Teheranu) na ponad 3500 m n.p.m. Potem jeszcze jedno krzesło, niezbyt długie podejście i bach, jesteśmy w najwyższym punkcie Tochal, prawie 4000 m n.p.m.
Na podejściu szybka zmiana wysokości trochę daje w kość, zwłaszcza, że aklimatyzacja zerowa, bo dzień wcześniej nasza trójka wysiadła z samolotu na lotnisku w Teheranie.
Kiedy, na tydzień przed wyjazdem, Sina napisał, że w Iranie właśnie spadł świeży śnieg pomyślałam, że wygraliśmy w totka. Stojąc na szczycie Tochal, na wysokości 3964 m n.p.m., patrząc w niekończącą się białą przestrzeń, wiem na pewno – wygraliśmy!
Pasmo Alborz (czy inaczej Elburs) rozciąga się w północnym Iranie – od granicy z Azerbejdżanem wzdłuż wybrzeży Morza Kaspijskiego. O tej porze roku, po północnej stronie, biała granica to około 2000 m n.p.m. Mimo kwietniowego słońca, wciąż nisko – a przed nami kawał zjazdu.
Bogiem a prawdą, obawiałam się trochę, czy narciarskiego szpeju nie wieziemy na darmo, bo wiele osób przekonywało nas, że w kwietniu nie za bardzo jest po czym jeździć. Teraz wiem, że po prostu się nie znali!
– Pewnie będę jeździć do czerwca. Przenoszę się tylko o kolejne partie wyżej. Teraz jest idealny moment, żeby stąd przeskoczyć w rejon Damavand [najwyższy szczyt Iranu 5671 m n.p.m.]. Tam masa skiturowych miejsc na wysokości do 4000 m. Potem można jeszcze wyżej – mówi Sina.
Sina Shamyani jest instruktorem narciarstwa i przewodnikiem. Mieszka w północnej części Teheranu – tej bliżej gór – co nie jest bez znaczenia, biorąc pod uwagę, że dzień w dzień ulice miasta toną w korkach. Przelewa się przez nie morze samochodów. O każdej porze.
Głośniej o freeridzie w Iranie w narciarskim światku zrobiło się , kiedy dwa lata temu powstał projekt „We Ride in Iran”, a rok później prezentujący go krótki film „Salam Azizam”. Grupa riderów ze Szwajcarii wraz z Siną postanowiła promować narciarstwo backcountry w Iranie a przy okazji budować lokalną społeczność freeridową. Oczywiście obejrzeliśmy przed wyjazdem ze cztery razy, za każdym nakręcając się coraz bardziej.
Już po pierwszych dwóch skrętach wiem, że ten zjazd to istny atom! Śnieg już lekko wiosenny, odrobinę namoknięty, ale nie przytrzymuje nart. Nachylenie zacne i fantastycznie szeroko. Można pędzić w dół, że aż chce się krzyczeć z radości.
Im niżej, tym bardziej mokro, widać, że śnieg za chwilę się skończy i nastąpi mniej przyjemna część: butowanie.
Na ostatnich metrach dojeżdżamy do gigantycznego lawiniska, poniżej sąsiedniego żlebu, wyczyszczonego już do trawy. Wiosna to jednak jedyny dobry czas na fantastyczny zjazd na północną stronę Tochal. W zimie, po dużych opadach, jest tu zbyt niebezpiecznie. Sina opowiada, że wtedy znakomita jazda jest po południowej stronie, w kierunku miasta. Wierzymy na słowo, bo teraz tam już ani grama śniegu. Ale taki zjazd z dość nietypowym „narciarskim” widokiem na potężny Teheran w dole to musi być coś!
Od czasu do czasu Sina zwraca uwagę na powoli przebijające się spod kamieni roślinki. Ledwo wystające nad ziemię gąbczaste liście (najpierw czerwone, potem coraz bardziej zielone) nie przypominają niczego znajomego. Dlatego długo zachodzimy w głowę, co to za tajemna „kwaśna roślina, którą Irańczycy dodają do mięs”. Dopiero, gdy Sina wygrzebuje spod ziemi kawałek łodygi i daje mi do spróbowania, zagadka się rozwiązuje. Okazuje się, że na irańskich zboczach rośnie sobie w najlepsze… rabarbar!
Rozmawiamy też o Irańczykach, tutejszych zwyczajach, restrykcyjnych zasadach, które tak restrykcyjne w praktyce wcale nie są.
Życie w Iranie dzieli się na to formalne, na ulicach i prawdziwe, w domach. Młode Iranki noszą hidżaby (bardzo pięknie je zresztą noszą), ale często to luźno narzucona chusta przykrywająca zaledwie część misternie ułożonej fryzury. Oczywiście część z nich skrzętnie zakrywa się długimi czadorami, wszystko zależy od indywidualnych przekonań). – Gdybyś jako turystka przeszła ulicami Teheranu bez hidżabu, najprawdopodobniej nikt nie zwróciłby uwagi – twierdzi Sina. Wolę jednak nie ryzykować.
Swoje obostrzenia ma Facebook czy YouTube, jakoś uchował się Instagram. Ale nie ma takiego portalu, do którego nie byłoby wytrychu. Wystarczy zrobić mały test, pochodzić ulicami czy przejechać się autobusem i przez piętnaście minut skupić się tylko na tym, co wyświetla się na ekranach irańskich smartfonów. Domyślacie się?
Alkohol jest oczywiście nielegalny, nie mówiąc już o innych używkach, co nie znaczy, że w Iranie nie istnieje. W drugim obiegu krąży domowych produkcji paskudny arak (bliskowschodni alkohol ze sfermentowanego soku z rodzynek), jak i importowane, nie wiedzieć jak, zachodnie mocne trunki. Położone w południowym Iranie Sziraz słynie z produkcji winogron. Trafiają potem do Francji, gdzie robi się z nich dobrze wszystkim znane wino. Nie znaczy to jednak, że w Sziraz nikt wina nie robi, wystarczy zajrzeć do odpowiedniej piwnicy…
Wszystko nieco zakamuflowane, dwojga twarzy, a przez to intrygujące. Zupełnie inaczej niż w Europie. Sina do tej pory nie może się nadziwić, że w Krakowie, podczas Freeride Film Festival, prawie dostał mandat za przejście ulicą z butelką piwa w dłoni…
Tochal Telecabin wyjeżdża na ponad 3500 m n.p.m. 7,5-kilometrowa droga gondolą zajmuje około 40 minut (z dwoma przystankami na stacjach 2 i 5, kolejka dojeżdża do najwyższej stacji 7). To jedna z najwyżej położonych stacji narciarskich na świecie. U góry (3545 m) działa Tochal Hotel.
Karnety: 500 000 riali czyli ok. 17 USD/ dzień