– Trochę tu jak na morzu, między falami – stwierdza Julek po pierwszym zjeździe w Dizin. Ośrodek oddalony jest od Teheranu o niecałe sto kilometrów. Teraz, pod koniec sezonu, świeci pustkami, ale w jego szczycie Dizin i pobliski Shemshak są narciarską destynacją numer jeden wśród zamożnych Irańczyków i przyjeżdżających tłumnie Rosjan.
Tu dopiero jest oldschool! Mam wrażenie, jakby ktoś przeniósł mnie do Szczyrku. Tego sprzed 20 lat. W kasie pani wręcza nam cały zgrabnie zapakowany pakiet, składający się z magnetycznego klipsa na smyczce (jedna z nowocześniejszych technologii w Dizin) i eleganckiego regulaminu ośrodka, tłumaczonego łamanym angielskim („1. Respect of Islamic principales are mandatory”).
Choć w regulaminie o tym ani słowa, okazuje się też, że na terenie ośrodka zabronione jest robienie zdjęć. Nie zamierzamy dyskutować z ochroną. Aparat wraca do samochodu, zostają komórki i kamery pochowane po kieszeniach.
Firmy obsługujące poszczególne ośrodki narciarskie ustalają każdorazowo własne zasady, stąd takie kwiatki, jak zakaz robienia zdjęć na stoku. Podejrzewam, że niewiele ma on wspólnego z bezpieczeństwem, a raczej z dość sfatygowaną infrastrukturą. No i w dobie smartfonów trochę się mija z celem.
Do ogrodzonego płotem (!) kompleksu dostajemy się przez odrapane obrotowe bramki, rodem z piłkarskiego stadionu. Nikt się nie prześlizgnie niezauważony. Zapakowanie się do pomalowanych na abstrakcyjny różowy kolor jajowatych gondolek jest jeszcze bardziej karkołomne niż w Tochal. Ale kiedy już się przyzwyczaisz do faktu, że się ich po prostu nie zamyka, żeby narty mogły sobie swobodnie wystawać górą, jest w porządku.
To właśnie coś fantastycznego w narciarstwie tutaj. Połowę całej zabawy stanowią takie właśnie rzeczy, na które w Alpach nikt normalny nie zwróciłby uwagi. Bo i po co, są i już.
– Skąd Wy się znacie?? – zdaje się mówić mina lekko strachliwego Amira, który towarzyszy nam w podróży po Iranie, kiedy na stoku podjeżdża do nas zarośnięty typ o wyglądzie prawdziwego ski buma i przybijamy sobie piątkę. Pracuje w patrolu narciarskim na Tochal, gdzie poznaliśmy się dzień wcześniej.
Wszystko trzeba zgłosić a tu nagle jakieś nieprzewidziane kontakty. Podczas, gdy w Tochal my rozkoszowaliśmy się fantastycznym zjazdem, Amir pobiegł do biura wysłać zgłoszenie, gdzie obecnie znajdują się niesforni turyści z Lahestanu. Mieli być w Teheranie, pojechali do Igol. No nie upilnujesz! Luz luzem, ale państwo irańskie woli wiedzieć, gdzie się podziewa i co robi turysta. Dlatego tym razem Amir, lekko przerażony naszym zapuszczaniem się poza trasy, próbuje nas gonić na snowboardzie.
Znajomości w Iranie zawiera się zresztą bardzo szybko. Natychmiast ktoś o coś zagaduje, wypytuje, chce doradzić. W Dizin od razu podjeżdża do nas kilku lokalnych snowboardzistów. Wypytują o splitboard, na którym jeździ Kuba, doradzają, gdzie jechać.
– Tędy biegnie wodospad, niebezpieczne miejsce, lepiej pojechać na drugą stronę, chodźcie, pokażemy wam! – zapraszają. Ekipa przypomina trochę chłopców z boiska przed blokiem. Widać, że teren mają obeznany. Zjeżdżony metodą prób i błędów. Bez detektorów, kursów lawinowych. Tego w Iranie zdecydowanie brakuje, a jazda poza trasami – jak wszędzie – robi się coraz popularniejsza.
Tutejszy pofałdowany teren faktycznie przypomina trochę morskie fale, na zmianę zjazdy i podjazdy. Jedziemy chwilę za lokalnym Jeremym Jonesem z ekipą. Potem wracamy do głównej stacji ośrodka, żeby jeszcze zdążyć przedostać się stamtąd do Shemshak (wynajętym autem, choć w środku sezonu można to zrobić na nartach), skąd wracamy do Teheranu.
W Dizin dobra pogoda niestety się kończy i plany skiturowe na następny dzień szlag trafia. Jedziemy jednak choć spojrzeć na to, co nas omija. Z Teheranu ruszamy trasą wzdłuż rzeki Haras, potem odbijamy z autostrady w krętą górską drogę w kierunku położonej na ponad 2000 m n.p.m. wsi Lasem. Mieszka tu zaledwie kilkadziesiąt osób, a o tej porze roku domy są całkiem opustoszałe. W środku zimy gospodarze zarabiają nocując i karmiąc narciarzy aklimatyzujących się tutaj przed wejściem na Damavand.
Niestety, leje, wieje, więc, choć dla porządku zapakowaliśmy sprzęt do samochodu, nie ma szans na wyjście w góry. Sina z dołu pokazuje nam kilka najciekawszych tur na okoliczne 4-tysięczniki. Czuję się trochę, jak małe dziecko stojące przed najlepszym w mieście sklepem z cukierkami. Tyle, że zamkniętym. No ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Wiem w każdym razie, gdzie muszę wrócić za rok.
Ośrodek położony około 80 km od Teheranu. W zimie podróż górską drogą zajmuje ok. 3 godz.
Kiedy jechać? Teoretycznie sezon trwa tu od końca listopada do maja, ale najlepsze warunki zazwyczaj są od stycznia do początku kwietnia.
Karnety: ok. 30 USD/ dzień Noclegi: 25-50 USD za noc
Lasem i Damavand
Lasem położone jest około 120 km z Teheranu. Można wyruszyć stąd na popularne tury aklimatyzacyjne m.in. na Dobarar (4250 m n.p.m). Z Lasem do Polour, gdzie znajduje się pierwsze bazowe schronisko pod Damavand, jest niecałe 20 km (można zacząć również z położonego nieco dalej Rineh). Uśpiony wulkan (5671 m n.p.m.), leżący pośrodku pasma Elburs, jest najwyższym szczytem Iranu.
Na skiturową wyprawę na Damavand najlepszy jest marzec i kwiecień. Atakujący szczyt od południowej strony mają na drodze dwa schroniska – dolne na ok. 3000 m (Goosfand-Sara) i górne 4250 m n.p.m. (Bargah Sevom).