Krajobraz zmienia się coraz bardziej. Surowe piarżysko przechodzi w wydeptaną ścieżkę między drzewami, które zaczynają wypuszczać pierwsze wiosenne listki. Zejście przerywane jest więc wyplątywaniem nart z gałęzi. Stop, krok w tył, skłon w przód, przejście pod drzewami, wyprost. Zza zakrętu widzę Sinę, który zrzucił na chwilę plecak obok dwóch „zaparkowanych” przy ścieżce osiołków i rozmawia z kimś przez płot.
– Pytają, czy chcemy wejść na herbatę – mówi, kiedy się do niego zbliżamy. Ręką wskazuje na mężczyzn za mocno sfatygowanym ogrodzeniem.
– Tak! – bez wahania rzuca Kuba. Cały szpej zrzucamy koło wylegujących się osłów i już po chwili przedzieramy się przez ogród.
Ale zaraz, zaraz! – przypominam sobie. Ja tak beztrosko w cienkiej opasce, zaaferowana fajnym zjazdem i całą sytuacją, a przecież spotykamy się z obcymi ludźmi. Może powinnam wrócić i wygrzebać z plecaka hidżab? Pytam Sinę. – Nie, tutaj zupełnie niepotrzebny – macha ręką z uśmiechem.
Określenie „ogród” to zresztą delikatne nadużycie. Kupa gałęzi, porozrzucane tu i ówdzie kanisterki, wiadra, kawałki foliowej płachty i masa innych drobiazgów. Nie wątpię jednak, że każdy z elementów tego bałaganu ma tu dokładnie przemyślaną funkcję. Pośrodku baraczek, zbity naprędce z paru desek i gałęzi .
– Salam! – z odrobiną niepewności przyłączamy się do trójki mężczyzn i dzieciaka w zabawnym kaszkiecie i przydługich spodniach pijących czaj. Na ziemi rozkładają drugi dywan, żebyśmy mogli usiąść wygodnie, wyciągają dodatkowe szklanki. W obtłuczonym, żeliwnym imbryku gotuje się woda.
– Młody jest z Uzbekistanu – mówi Sina, który co jakiś czas tłumaczy nam fragmenty rozmowy. – Oni nie rozumieją, co mówi. On chyba ich też nie rozumie, ale siedzi tu z nimi całą wiosnę.
Najstarszy z mężczyzn mówi coś do Siny, po czym znika wewnątrz prowizorycznego domku.
– Chcą wam zrobić obiad – okazuje się. Na migi pokazujemy, że bardzo dziękujemy, ale czaj w zupełności wystarczy. Mężczyzna nie poddaje się, ponownie znika w środku i wraca z workiem pełnym orzechów włoskich – ku radości chłopaków i mojemu przerażeniu, bo widząc, jak bardzo Irańczycy chcą nas ugościć, domyślam się, że moje uczulenie na orzechy nie będzie żadną wymówką.
Po chwili przemiłego odpoczynku ruszamy dalej, w końcu mamy przed sobą jeszcze kawałek dreptania. Panowie żegnają się, ja uśmiechem dziękuję za czaj.
Zawsze w podróży wyznaję zasadę, że to turysta jest gościem w nieswoim świecie i, chcąc czy nie, musi na ten czas przyjąć panujące wokół reguły za własne. Więc od lądowania w Teheranie hidżab, odpowiedni strój czy właśnie fakt, że kobiety i mężczyźni nie podają sobie ręki, są dla mnie oczywiste. Tymczasem w Iranie wielokrotnie przekonuję się, że wszystko jest restrykcyjne tylko na papierze.
„Ty, ja” – pokazuje na migi jeden z mężczyzn uśmiechając się do mnie szeroko i wyciągając rękę na pożegnanie. – You are like his sister – tłumaczy Sina resztę wypowiedzi.
Na dole, w miasteczku Igol, gdzie czeka nasz samochód, podbiega do nas zaaferowany chłopak z komórką w dłoni. Koniecznie chce zrobić sobie z nami zdjęcie. Dziękuje, gratuluje, pokazuje, że super. Narciarze pewnie nie są tu częstym widokiem. Ale idę o zakład, że ma swoją prywatną kolekcję zdjęć z tymi, którzy od czasu do czasu zapuszczają się na północną stronę Tochal.
Dlaczego Iran? Nie możecie w jakieś normalne miejsce pojechać? – takie pytania nie raz słyszeliśmy przed wyjazdem. Ci, z którymi rozmawialiśmy o naszych planach, dzielili się na dwie grupy. Jedni zachwyceni Iranem, którzy sami już ten kraj odwiedzili albo naczytali się podróżniczych opowieści. Drudzy zaś, przekonani o tym, że pomysł wyjazdu na narty w irańskie góry należy do tych z założenia słabych.
To, że z Irańczyków aż kipi nieudawana, bezinteresowna, zupełnie zwykła ludzka życzliwość nie jest niczym odkrywczym. Przeczytacie o tym w przewodnikach po Iranie. Nie ma bloga z podróży do tego kraju, w którym brakowałoby takiego spostrzeżenia.
Ale co innego czytać, a co innego doświadczyć.
Irański czaj po fantastycznym dniu na nartach na długo pozostanie w mojej głowie. Tak samo jak wspomnienie grupek uczennic, które podchodzą – każda ze smartfonem w dłoni – żeby zrobić sobie wspólne selfie czy po prostu zamienić kilka słów po angielsku. Uśmiecham się na myśl o kobietach jedzących wspólny obiad przy moście Si-o-Seh w Isfahanie. Kiedy podchodzę z aparatem, starając się zrobić zdjęcie nieco z ukrycia, żeby nie zakłócać biesiady, jedna natychmiast to przyuważa. I co? Wyciąga w moim kierunku miskę z ryżem, zachęcając, żebym się przyłączyła.
No i Iraj. Iraj jest naszym kierowcą. Choć właściwie to zdecydowanie za mało powiedziane. W każdej przerwie zaopatruje naszego busa w coraz bardziej ohydne, napakowane chemią czipsy (chłopcy są zachwyceni!), orzeszki, cukierki, którymi do upojenia nas częstuje. Zawsze jest też gotowy termos czaju.
Ale najbardziej rozczula mnie, kiedy w Dizin okazuje się, że zgubiłam gdzieś jeden z elementów mocujących kamerę do kijka narciarskiego. Widząc moje kombinacje i zawiezioną minę, że z ujęć na stoku nici, Iraj idzie do busa. Po chwili wraca z… odrapanym, obtłuczonym metalowym pudełkiem po kremie Nivea. Okazuje się, że wypełnione jest przeróżnymi śrubkami, nakrętkami, spośród których nasz „pan od wszystkiego” próbuje wygrzebać coś pasującego.
Czy któraś pasowała? Oczywiście, że nie! Ale zupełnie nie o to chodziło!