Jadąc na narty na drugi koniec świata solidnie się zastanawiasz, czy aby na pewno wybierasz crème de la crème. Planując narciarskiego tripa do Japonii długo się wahałam, czy lepiej zostać na Honsiu czy lecieć na Hokkaido, o którym wszędzie głośno. Zdecydowaliśmy się na to pierwsze. I ani przez moment nie żałowałam!
Najpopularniejsze w Japonii (zwłaszcza wśród Australijczyków i Nowozelandczyków, których spotkacie tam na każdym kroku) są dwa miejsca: okolice Nagano na głównej wyspie Honsiu i tamtejsze porozrzucane ośrodki: Hakuba, Myoko, Madarao oraz słynne Niseko na Hokkaido (okolice Sapporo). Kiedy szuka się informacji na temat nart w Japonii i lasów z puchem po pas, większość stron, blogów czy ofert kieruje właśnie do Niseko, uznawanego za mekkę japońskiego freeride’u.
Ze względu na usytuowanie, to tam trafiają się największe opady, takie, o jakich w Europie możemy tylko pomarzyć. Góra Niseko-Annupuri to łagodne granie, sporo lasów, co przypomina nieco nasze Zachodnie Tatry. Vis à vis wyrasta wulkan Yotei. Góry na Honsiu są zdecydowanie wyższe, dużo rozleglejsze. W tak zwanych Alpach Japońskich opady są podobno nieco mniejsze, my jednak ani przez moment nie narzekaliśmy. No może raz. Tyle, że nie na brak śniegu, a na jego nadmiar. Przy moim zamiłowaniu do białego puszku nie sądziłam, że to w ogóle możliwe!
Przystanek 1. Myoko Kogen/ Akakura
Nocą, raz po raz, zza okna dobiega huk śniegu spadającego z dachów i drzew. Rano wita nas jedna wielka zaspa i różowy japoński królik… symbol ośrodka narciarskiego Akakura. To pierwszy punkt na naszej liście, na obrzeżach miejscowości Myoko Kogen. Na początku nieśmiało ruszamy na trasy. Śnieg nie przestaje sypać, to i Japończycy nie szczególnie przejmują się przygotowywaniem tras. Nie trzeba daleko szukać, śnieg po kolana jest wszędzie. Po dwóch godzinach wszystko zjeżdżone, ale próbując przechytrzyć system, można się nieźle zdziwić. Wjeżdżasz w nietknięty bok trasy i natychmiast lądujesz w pułapce, którą trzeba odpokutować kilkuminutowym gramoleniem się z zaspy. Śniegu jest tyle, że dość szerokie – jak się nam wydawało – narty nie dają rady.
Akakura jest niewielkim, kameralnym, ale dość różnorodnym ośrodkiem narciarskim – są i łagodne trasy, nadające się na rodzinną jazdę (pod warunkiem, że akurat nie dowaliło dwóch metrów śniegu), są leśne przecinki, gdzie można poskakać między drzewami. Ośrodek składa się z 14 wyciągów i 36 tras, najdłuższa ma 4,5 km. Na rozgrzewkę może być, ale chcemy więcej…
Jeszcze jedno. W Akakura Ski Resort przechodzimy chrzest bojowy w obsłudze japońskich knajp. Tu nikt nie stoi w kolejce po wursta i kawę. Podchodzisz do automatu à la Coca-Cola, tyle, że sześć razy większego, wybierasz sobie zupę albo inne danie z obrazka (które dla ułatwienia wyglądają niemal identycznie), automat wsysa banknoty i dopiero wtedy można skierować się do lady, zza której wydawane jest jedzenie. Kiedyś dziwiłam się, że Japończycy przyjeżdżają do Europy i robią wszystkiemu zdjęcia. Przysięgam, że już nigdy nie będę się z tego śmiać. My też obfotografowaliśmy wszystko – od automatów w knajpach, przez asortyment supermarketów (pakowane jajka na twardo i whisky w plastikowych baniakach!), oznakowanie dróg, maszyny do ujarzmiania śnieżnych kataklizmów, grające toalety po gigantycznych rozmiarów, nieco wyblakły, plakat Claudii Schiffer w lokalnej knajpie barbecue.
Przystanek 2. Madarao
Madarao to nasze pierwsze porządne zderzenie (nie dosłowne na szczęście) z japońskimi drzewami. Miejsce, w którym zaliczyliśmy rewelacyjny dzień i sporo udanych zjazdów. To właściwie dwa połączone ośrodki Madarao i Tangram, z dwóch stron tej samej góry. Podjeżdżamy od strony Tangram i z niedowierzaniem patrzymy na parking… A właściwie miejsce, gdzie kiedyś był parking! Wszystko dwa metry pod śniegiem, równe rządki śnieżnych grzybów to pozostawione dzień wcześniej samochody.
Na szczęście pługi giganty zdołały się już uporać z placem obok, jest więc gdzie zaparkować, choć z lekkimi wątpliwościami, co zastaniemy po całym dniu jazdy. Poznani w Myoko Australijczycy doradzili nam, że przy takich solidnych opadach, z okolicznych ośrodków, to właśnie Madarao dostaje najwięcej śniegu. Nie kłamali!
Cały ośrodek nie jest ani duży, ani wyjątkowo stromy. Bardzo tu kameralnie. Samo Tangram Circus to 5 wyciągów i 15 tras. W najwyższym miejscu 500 m przewyższenia. Część Madarao jest zdecydowanie większa. Składa się 15 wyciągów i 30 tras. 60 procent z nich nie jest ubijana, więc jeśli przyjedzie się odpowiednio wcześnie, można złapać kilka fajnych zjazdów w otwartej przestrzeni. Jest też kilka tras leśnych, choć najfajniejsze te nielegalne 😊 Najlepsze linie można znaleźć w części, która łączy Madarao i Tangram Circus, dlatego nie warto oszczędzać na karnecie i lepiej kupić taki obejmujący całość.
Niezłym wyzwaniem są za to wyciągi. Siermiężne metalowe krzesła zaizolowane cienką warstwą pianki, bez podpórek na narty. Jako, że narciarskie wychowanie zaliczyliśmy w Szczyrku, nie powinny na nas robić wrażenia. Mimo to, wyjazd na górę, przy nieustannie sypiącym śniegu, zdaje się trwać wieki. Tyłki odmarzają nam niemiłosiernie i przy każdym wyjeździe kategorycznie stwierdzamy, że to ostatni. A potem wysiadamy i wjeżdżamy w las… Parę skrętów, radosne piski i… „To co, jeszcze raz?” Bo przecież tym razem na pewno nie będzie tak zimno 😊
Akakura Ski Resort (Myoko Kogen)
Dzienny karnet: 4300 yenów (niektóre hotele i pensjonaty dają swoim gościom karnety zniżkowe)
Madarao Mountain Resort – Tangram Circus
Dzienny karnet: 5000 yenów (na obydwa ośrodki; warto zdecydować się na taki karnet)